Część pierwszą wpisu o kleniojaziach zakończyłem opisując zniechęcenie dotychczasowymi łowiskami. Wiedziałem jednak, że w pewnej odległości od Szczecina są miejsca, gdzie łowione są licznie ryby tych gatunków. Takie nazwy jak Bielinek czy Cedynia uruchamiały moją wyobraźnię, i jawiły się niczym mityczne Eldorado. Miejscowości te leżą kilkadziesiąt kilometrów na południe od Szczecina. Odra wygląda tam zupełnie inaczej – płynie szybciej, a brzegi są niezwykle urozmaicone: główki, opaski, a to wszystko częściowo zaniedbane i rozmyte, tworzące rafy i mnóstwo świetnych stanowisk. Tyle wiedziałem z wędkarskich czasopism. Nie znając jednak wtedy nikogo, kto mógłby być moim przewodnikiem w tych miejscach, nie wiedząc dokładnie jak dojechać nad wodę, obawiałem się nieco takiego wyjazdu i ciągle go przekładałem.
Nadszedł jednak dzień, gdy spakowałem do samochodu cały niemal sprzęt wędkarski i bardzo wcześniej rano, jeszcze po ciemku, pojechałem w okolice Cedyni. Jechałem przez położone w Niemczech Mescherin do Gryfina, i dalej przez Chojnę do Cedyni. Po drodze, gdzieś za Widuchową, miałem niemiłą sytuację, gdy zza górki wyjechał na moim pasie pędzący samochód, prowadzony najprawdopodobniej przez kogoś wracającego z imprezy. Na szczęście udało się uniknąć wypadku. Minąłem jeszcze jeden samochód w rowie, kilka zwierząt wybiegających na drogę, a w mijanych wsiach mnóstwo słaniających się na nogach imprezowych „niedobitków”. No tak, to był weekend.
W końcu, w porannej szarówce, dojechałem na miejsce. Kierując się wskazówkami z jednego z wędkarskich periodyków, skręciłem z głównej drogi w boczną, po kilkuset metrach przejechałem przez wał i znalazłem się nad wodą. Pomimo że to była końcówka lipca, niebo było zasłonięte gęstymi chmurami i cały czas siąpił deszcz. Przez zasłonę tego deszczu ujrzałem rzekę, taką, jaką sobie wyobrażałem: nieco dziką, urozmaiconą, obiecującą… Dzięki kiepskiej pogodzie nad wodą było praktycznie pusto. W miejscu do którego dojechałem jakaś para łowiła na gruntówki. Nie wiedząc, gdzie zacząć, zagadałem do wędkarza, ale on też nie była za bardzo zorientowany. Wsiadłem z powrotem do samochodu, i pojechałem kilkaset metrów wzdłuż wału, aż znalazłem odpowiadające mi miejsce. Ubrałem się dość ciepło, założyłem wodery, zmontowałem lekki spinning, i ruszyłem przez wysokie trawy w kierunku najbliższej główki. Od góry byłem chroniony przed lejąca się z nieba wodą przez kurtkę, od dołu przez wodery, ale niestety „środek” w wysokiej, mokrej trawie i trzcinie przemókł błyskawicznie, przez co do końca dnia chodziłem już w mokrych i zimnych gaciach, co było ekstremalnie nieprzyjemne.
Niemniej jednak i tak czułem się jak w niebie, łowisko było cudowne a mnie czekały długie godziny łowienia. Szybko też zacząłem wyciągać ryby. Niestety, niekoniecznie takie, na jakie się nastawiłem. Otóż od samego początku moje przynęty, obojętnie jakie, były atakowane przez małe szczupaczki, takie do 30 cm. Tego dnia wyciągnąłem ich z wody ponad 20 sztuk, wszystkie w jednym rozmiarze, nie mogłem wyjść z podziwu. Brały wszędzie, zarówno w stojącej wodzie, jak i w bardzo wartkim nurcie warkocza.
Po około półtorej godzinie łowienia, stałem w wodzie na zapływie główki, rzucając woblerka w stronę warkocza, i ściągając go „wachlarzem” pod nogi. W pewnym momencie uderzenie, i większy niż zwykle opór. Chwila holu, i w zielonej, marszczonej kroplami deszczu wodzie miga coś złotem. W tym momencie wiedziałem, że na wędce mam to, po co przyjechałem. Szczęśliwy podbieram rybę ręką i widzę jazia, w końcu tej wielkości, jaka daje już satysfakcję.

Całe 38 cm 🙂 Nie jest to oczywiście wielkość imponująca, u łowców jazi może wywołać tylko uśmieszek politowania, ale w tamtej chwili był to dla mnie najpiękniejszy jaź na świecie.
Tego dnia nie złowiłem już nic godnego uwagi. Byłem na tym łowisku jeszcze kilkakrotnie, ale już nie sam, tylko z Agnieszką, której to miejsce też bardzo przypadło do gustu. Nie łowiła wprawdzie, ale miała odpowiednie plenery do robienia fotografii


A niżej złowiony wówczas boleń, taki 50+, który jak widać nie miał najmniejszego zamiaru pozować do zdjęć. Moja mina – bezcenna 🙂

Poniżej sama pani fotograf, zdjęcie zostało zrobione na wyjeździe, podczas którego dojechali też Patryk i Ola, wraz z malutką Jolą. Zrobiliśmy sobie piknik, grilla, a panie miały sesje zdjęciowe w wodzie. Niestety, tej akurat wyjazd wspominam jako koszmarny wędkarsko, gdyż nie brało po prostu nic, absolutnie nic mimo długich godzin rzucania. Byłem w końcu tak zniechęcony i zmęczony upałem, że – aż wstyd przyznać – zmontowałem jakąś gruntówkę i złowiłem dwa nędzne krąpie.

Jak widać, stan wody był dość wysoki, i stale wzrastał. Na powyższym zdjęciu Aga stoi na główce, na której jeszcze 2 tyg wcześniej można było stanąć suchą nogą. Niestety, taki stan wody utrzymywał się już do końca sezonu, zaczęły się powodzie, więc skończyło się łowienie z brzegu w tych okolicach. Ale wybiegam nieco naprzód. W międzyczasie miałem też dwie wyprawy na Odrę w Bielinku, nieco na północ od Cedyni. Bielinek słynie na całą Polskę ze żwirowni, która jest (była?) jednym z najbardziej znanych łowisk sandaczowych w okresie jesienno-zimowym.
Mnie jednak nie interesowała żwirownia, ale Odra. Pojechałem w tygodniu, więc miałem praktycznie całą rzekę dla siebie.

Na pierwszym z wyjazdów nastawiłem się znowu na kleniojazie. Niestety, przez cały dzień łowiłem okonie, szczupaki, ale ani jednego klenia i jazia. Łowiskiem byłem zauroczony, ale wynikami zniechęcony. Wiedziałem jednak, że brakuje mi po prostu wiedzy, jak te ryby łowić. Rzucałem bez większego planu i na napływ, i na zapływ główek, wzdłuż opasek, w klatkach między główkami, szukałem ryb wszędzie, czasem pewnie tracą po prostu czas. No, ale na tym właśnie polega nauka.
Na następnym wyjeździe nieco pomógł mi przypadek. Skoro nie wyszło polowanie na jazie i klenie, to tym razem postanowiłem nastawić się na szczupaki i sandacze. Uzbroiłem więc cięższą wędkę, łowiłem na plecionkę, większe przynęty, miałem też założony wolframowy przypon. Wyprawa zaczęła się pechowo. Uwalniając z fabrycznego opakowania dużą cykadę zrobiłem to tak bezmyślnie, że grot jednej z kotwiczek wbił mi się bardzo głęboko w palec. Nie mogłem uwierzyć w swoją głupotę i to co się stało. Gorączkowo myślałem co dalej – Wracać do domu 80 km z dyndającą, ciężka cykadą? Szukać lekarza tutaj? W końcu zacisnąłem zęby, złapałem grot w szczypce i zacząłem wyciągać. Po bardzo nieprzyjemnej chwili byłem wolny,poczułem się zapewne jak ryba uwolniona z haka 🙂
Ale wracając do rzeczy – obławiam więc po kolei miejscówki szukając większych ryb, do wody leci wszystko co mam w pudełku: wahadłówki, obrotówki, cykady i woblery. W pewnym miejscu założyłem 7 cm woblera, i z brzegu zacząłem obławiać napływ zalanej główki. Wobler prowadzony przez wsteczny prąd penetrował podstawę główki, ściągałem go pomalutku. I nagle potężne szarpnięcie, a na końcu kija czuję jakąś bardzo dynamicznie walczącą rybę. Pomyślałem że tylko boleń może tak walnąć, ale jak podciągnąłem rybę bliżej ujrzałem duże, ciemno obramowane łuski, czerwone płetwy i torpedowaty kształt. Kleń! W końcu! Na brzegu wyciągam miarkę – równe 40 cm.

Jestem oczywiście szczęśliwy, ale i mocno zdziwiony – jak dzień wcześniej łowiłem na lekki sprzęt i kleniowe woblerki, to nie złowiłem nic godnego uwagi. A tutaj plecionka 0,15, Executor Salmo 7 cm i wolframowy przypon i proszę, kleń uderzył!
Obławiam to miejsce jeszcze przed dobre pół godziny, ale bez rezultatu. Idę więc dalej. Po jakimś czasie, wracając już do samochodu, ponownie staje w tym miejscu, i rzucam w taki sam sposób. To niewiarygodne, ale w pierwszym rzucie mam takie samo, cudownie agresywne uderzenie! Tym razem wiem czego się spodziewać, i na brzegu faktycznie ląduje kolejny kleń. Niespodzianką jest tylko to, że to brat bliźniak pierwszego, również mierzy dokładne 40 cm

Wracam do domu szczęśliwy nie tylko z powodu udanego połowu, ale i zdobytej wiedzy. Teraz wiem, że chcąc skutecznie łowić te ryby, będę musiał więcej czasu poświęcić na penetrowanie strony napływowej główek, prowokując ryby praktycznie stojącym w miejscu, migoczącym woblerkiem.
Jak pisałem już wyżej, w połowie sierpnia bardzo wysoka woda uniemożliwiała już sensowne łowienie z brzegu. Nie złowiłem już też do końca sezonu żadnego jazia ani klenia. Trafiłem jeszcze w tamte okolice kilkakrotnie, ale łowiłem już nie z brzegu i inne ryby, ale to jest temat na inną opowieść…
53.428544
14.552812